„Obecna sytuacja wewnętrzna w USA nie jest kreacją Kremla. Rosja była skuteczna lub potencjalnie może jeszcze być skuteczna na dwa sposoby. Po pierwsze poprzez dodatkowe potęgowanie dezinformacji w amerykańskim społeczeństwie. Obecnie większa część rosyjskich działań w Stanach to wzmacnianie wewnętrznych, amerykańskich przekazów, a nie tworzenie swoich. Po drugie natomiast, gdyby Rosjanie zaangażowali się w cyberatak o dużej skali na sam proces wyborczy lub infrastrukturę z nimi związaną” – mówi w wywiadzie dla Narodowego Instytutu Cyberbezpieczeństwa Thomas Kent, amerykański dziennikarz, badacz i autor książki pt. „Striking Back: Overt and Covert Options to Combat Russian Disinformation”.
Adam Lelonek: Cały świat od dłuższego czasu mówi o sytuacji wewnętrznej w Stanach Zjednoczonych, a zwłaszcza o zbliżających się wyborach prezydenckich. W tym kontekście najczęściej padającymi słowami są podziały społeczne i polaryzacja. Jak się Pan na to zapatruje?
Thomas Kent: Ogólnie uważam, że z przekazów różnych mediów rzeczywiście mogłoby wynikać, że kraj jest bardzo podzielony i spolaryzowany. Niemniej jednak obraz, który kreują właśnie media w tym aspekcie, jest nieco przesadzony. Moim zdaniem prawdą jest, że obecna jest polaryzacja opinii. Nie sądzę jednak, że oznacza to jednocześnie, że wszyscy ludzie są gotowi, żeby wychodzić na ulice z powodu swoich stanowisk w takiej czy innej kwestii. Polaryzacja opinii nie oznacza koniecznie powszechnej przemocy.
Ale czy tak wysoki poziom aktywizacji np. ruchów prawicowych czy skrajnie prawicowych nie potwierdza rosnącego poziomu polaryzacji?
Ruchy prawicowe były obecne w amerykańskiej historii od zawsze. Można je też różnie klasyfikować. Obecne były ruchy rasistowskie, takie o charakterze antykomunistycznym, a nawet prawicowy izolacjonizm. Warto wspomnieć, że nie było to wcale proste, aby Stany Zjednoczone włączyły się do II wojny światowej. Nawet wobec takiej kwestii była bardzo silna opozycja. Także niezależnie od tego jak będziemy definiować ruchy prawicowe, od dawna stanowią one jeden z czynników wpływających na amerykańskie społeczeństwo. Oczywiście wiele rzeczy ulega wzmocnieniu przez współczesne środki komunikacji. Nie jest to jednak nowe zjawisko dla USA.
Czyli głównym czynnikiem wpływającym na zmianę percepcji środowisk wysoce zideologizowanych i ich aktywności będzie postęp technologiczny, a dokładnie nowe zasoby, takie jak internet czy media społecznościowe.
Tak. To samo odnosi się także do ruchów skrajnie lewicowych, które także mają swoje skrajne poglądy na wiele kwestii. Wydaje mi się zresztą, że skrajna lewica jest poniekąd czymś znacznie nowszym, jako zjawisko, niż skrajna prawica. Innymi słowy reprezentanci i takich poglądów mają teraz nowe możliwości, aby stać się bardziej widoczni i docierać ze swoim przekazem. Oni także mają swoich ludzi w terenie. Z pewnością są mniejsi liczebnie, ale wciąż jest to pewna siła.
To kończąc ten wątek, jaka jest Pana zdaniem przyczyna, że skrajne ruchy powiększają się liczebnie i przykuwają tak dużą uwagę? Czy chodzi o to, że odpowiadają na jakieś konkretne potrzeby, pojawiające się w społeczeństwie, są jego głosem? Czy jest to bardziej reakcja na inne poglądy lub postawy? Albo jeszcze inaczej – czy jest to kwestia oddolna, społeczna, czy efekt dynamiki sytuacji politycznej?
Wydaje mi się, że możemy mówić o swojego rodzaju „wojnie kulturowej” pomiędzy skrajną prawicą a skrajną lewicą. Obie strony mają swoje przekonania w kwestii tego, co jest najlepsze dla społeczeństwa. Jednocześnie jednak obie strony antagonizują się i prowokują wzajemnie. Jesteśmy tego świadkami oglądając telewizję. Trzeba podkreślić, że Stany Zjednoczone miały tradycję neutralnych mediów informacyjnych, co samo w sobie było dosyć niespotykane. Na przykład w Europie co do zasady takiej tradycji nie było. Teraz natomiast amerykańskie media informacyjne podążają właśnie w kierunku europejskim, tj. mediów jednoznacznie konserwatywnych czy liberalnych. Amerykanie są, mam wrażenie, zszokowani taką ewolucją. Z drugiej jednak strony, może to wszystko jest właśnie bardziej uczciwe. Może media zamiast silić się lub udawać neutralność i obiektywność będą w lepszej sytuacji otwarcie wyrażając swoje stanowisko w pewnych kwestiach. Ja ze swojej strony chciałbym, aby w tym procesie posługiwały się one jednak faktami. Nic bowiem nie uzasadnia zniekształcania informacji czy posługiwania się dezinformacją lub propagandą. Sądzę jednak, że wchodzimy obecnie do nowej epoki, w której media będą przejawiać coraz więcej dostrzegalnych inklinacji ideologicznych.
Od 2016 roku nieustannie podnoszona była kwestia rosyjskich ingerencji w amerykańskie wybory, w tym operacji informacyjnych i psychologicznych. Jaka jest aktualna perspektywa amerykańska na obecną kampanię prezydencką? Wydawać się bowiem może, że sytuacja się zmieniła i największe zagrożenia dla bezpieczeństwa informacyjnego Stanów Zjednoczonych nie mają już tyle charakteru zewnętrznego co wewnętrzny.
Obecna sytuacja wewnętrzna w USA nie jest kreacją Kremla. Rosja była skuteczna lub potencjalnie może jeszcze być skuteczna na dwa sposoby. Po pierwsze poprzez dodatkowe potęgowanie dezinformacji w amerykańskim społeczeństwie. Obecnie większa część rosyjskich działań w Stanach to wzmacnianie wewnętrznych, amerykańskich przekazów, a nie tworzenie swoich. Oczywiście kreują także w jakimś stopniu swoje treści, ale ogólnie wzmacniają lub czerpią pomysły od prezentujących ekstremistyczne postawy Amerykanów. Po drugie natomiast, gdyby Rosjanie zaangażowali się w cyberatak o dużej skali na sam proces wyborczy lub infrastrukturę z nimi związaną. Poza tym nie widzę, żeby w jakikolwiek sposób amerykańskie problemy pochodziły z Rosji.
Nie oznacza to jednak, że powinniśmy ignorować Rosjan. Myślę, że jest to niestosowne ze strony obcego państwa, aby wykorzystywać dezinformację i nieautentyczne aktywności w sieciach społecznościowych w celu wpływania na wybory innego państwa. Fakt, że Rosja nie jest przyczyną wszystkich problemów Ameryki, nie usprawiedliwia tego, co robi.
Czyli Rosja i jej możliwe ingerencje w procesy demokratyczne pozostają wciąż istotnym tematem debaty publicznej w USA? Czy uległo to pewnemu rozmyciu, a opinia publiczna skupia się bardziej na kwestiach politycznych i sytuacji wewnętrznej? Jak wyglądają te proporcje?
Myślę, że debata publiczna podążyła głównie w stronę wewnętrznych podziałów. Niemniej jednak zwłaszcza liberałowie wciąż uważają wątek rosyjski za istotny i często go podnoszą. Z kolei konserwatyści wychodzą z założenia, że został on wyolbrzymiony i wykorzystany przez lewicę do budowania obrazu pewnego rodzaju zbieżności interesów pomiędzy działaniami Rosji i konserwatystów, czegoś, co uznawane byłoby za zdradę lub współpracę z obcym rywalem na arenie międzynarodowej.
Czy można zaryzykować twierdzenie, że obecny prezydent Donald Trump jest częściowo odpowiedzialny za wiele z tych negatywnych tendencji, jak chociażby ewolucja debaty publicznej?
Odpowiem w ten sposób – retoryka, którą posługuje się Donald Trump, nie jest zbudowana w taki sposób, aby sprawiać wrażenie, że szanuje on i rozumie wszystkie strony amerykańskiej opinii publicznej. Wybrał on stronę, wobec której żywi silne emocje i przedstawia siebie jako zaangażowanego w walkę przeciwko negatywnym wpływom w Ameryce, których przykład stanowią Partia Demokratyczna i liberalne koncepcje.
A więc de facto miał on wpływ na wzmocnienie podziałów społecznych.
Tak i myślę, że on by nawet temu nie zaprzeczał. W mojej ocenie wydaje mu się, że jego pracą czy rolą jest mobilizowanie Amerykanów będących po jego stronie przeciwko temu, co on postrzega jako niebezpieczne wpływy ze strony innych Amerykanów.
A jak zapatruje się Pan na twierdzenia pochodzące m.in. od przedstawicieli Partii Demokratycznej, że Donald Trump „jest na rękę Rosji” i dlatego właśnie Kreml popiera go poprzez różne działania informacyjne i psychologiczne? Czy jest to tylko element dynamiki wewnętrznej debaty publicznej?
Po pierwsze uważam, że Rosjanie nigdy nie zaufają żadnemu amerykańskiemu prezydentowi. Po drugie, Donald Trump nie był wcale dobry dla Rosji – zwiększył sankcje, wspiera amerykański sektor naftowy, który w sposób oczywisty jest potężnym zagrożeniem dla Rosji, sprzeciwia się gazociągowi Nord Stream 2, zabił zapewne kilkuset najemników z Grupy Wagnera w Syrii, bardzo dużo pozmieniał na Bliskim Wschodzie, co spowodowało, że Moskwa zostaje co najwyżej z Iranem w roli sojusznika i to nie najlepszego, ostro reagował wobec reżimu w Wenezueli. Innymi słowy zrobił bardzo wiele i nie uważam, że Rosjanie mogą być zadowoleni z prowadzonej przez niego polityki. Za to wydaje mi się, że mogą go postrzegać jako siłę destabilizującą i gdyby został wybrany na kolejną kadencję, to kontynuowałby procesy zwiększającej się polaryzacji społecznej oraz koncentrowałby się także bardziej na sytuacji wewnętrznej, a mniej na tej międzynarodowej. To jest zapewne prawda, ale on i w tej kadencji nie wydawał się szczególnie zainteresowany sprawami międzynarodowymi, a mimo to blokuje Nord Stream 2 i zrobił też szereg innych rzeczy nie na rękę Rosji. Biorąc pod uwagę jakich kandydatów mają do wyboru, to na pewno bardziej będzie im się podobać scenariusz, w którym Ameryka pozostaje bardzo niestabilna wewnętrznie oraz kiedy świat uważa, że USA są okropnym krajem. Teoretycznie można więc mówić o tym, że Trump jest dobry dla Rosji. Może mają oni jeszcze jakiś inny powód do myślenia, że będą w stanie wywierać na niego presję, nie wiem. Krążą różne plotki, takie jak chociażby, że strona rosyjska ma jakiś lewar finansowy na Trumpa. Jeśli tak nawet jest, to na pewno przez ostatnie lata nie potrafili go wykorzystać. Sądzę ogólnie, że z punktu widzenia Moskwy obaj kandydaci są „do przeżycia”. Gdyby doszło do zmiany władzy, Rosja może skorzystać na sytuacji, w której Demokraci staraliby się odnawiać wysiłki administracji Obamy odnośnie resetu relacji USA z Moskwą.
Innymi słowy nie ma czarno-białego obrazu geopolitycznego znaczenia prezydentury Donalda Trumpa dla Federacji Rosyjskiej przedstawianego przez media liberalne.
Ja tak nie uważam. Sądzę natomiast, że Rosjanie są w stanie szybko się zaadoptować do różnych scenariuszy. Radzili sobie z Ronaldem Reaganem, oboma Bushami czy Barackiem Obamą. Jestem przekonany, że będą starali się wykorzystać każdą sytuację na swoją korzyść i że wybór między kandydatem Republikanów i Demokratów nie jest dla nich sprawą życia i śmierci. Na pewno też odpowiada im, że Ameryka jest w stanie hiperwentylacji z powodu możliwych rosyjskich ingerencji w wybory. Podoba się im również koncepcja, że Amerykanie boją się Rosjan. Nie zmienia to jednak faktu, że poradzą sobie niezależnie od wyniku naszych wyborów prezydenckich.
Korzystając z amerykańskich mediów z zewnątrz można odnieść wrażenie, że bardzo wielu Amerykanów łatwo decyduje się wierzyć w teorie spiskowe. Czy to wina mediów społecznościowych, rozprzestrzeniania się rosyjskiej dezinformacji czy jest to bardziej złożony problem?
Nie uważam, że teorie spiskowe w Stanach Zjednoczonych zależą od Rosjan. Były one od zawsze, zarówno w USA, jak i w innych państwach. Ogólnie wydaje mi się, że różne sondaże jednak wyolbrzymiają stopień w jakim ludzie w ogóle w nie wierzą. Myślę, że jakaś część ludzi może w nie wierzyć i na prawicy i na lewicy, aczkolwiek nie sądzę, że wielu Amerykanów naprawdę wierzy, że świat jest kontrolowany przez Zakon Iluminatów, czy że George Soros jest źródłem światowych problemów czy wreszcie, że Ziemia jest płaska. Moim zdaniem dla części osób jest to pewnego rodzaju zabawa i że sprawia im przyjemność szokowanie ludzi prowadzących badania opinii publicznej, kiedy udzielają im takich odpowiedzi. To stało się swojego rodzaju „firmowym znakiem plemiennym” szczególnie na prawicy. Jej reprezentanci powtarzają, że „ludzie na lewicy uważają, że jesteśmy głupi, to im pokażemy jak bardzo”. Po czym udostępniają takie idiotyczne rzeczy na Facebooku, nawet tylko po to, aby antagonizować lewicę. Oczywiście ta ostatnia nie pozostaje dłużna i robi dokładnie to samo.
Tak jakby znowu wracamy do tematu polaryzacji społecznej. To o czym Pan teraz mówi przywodzi na myśl, że przez ostatnie 4 lata sytuacja się nie zmieniła, a wręcz przeciwnie – od tzw. „Pizzagate” doszliśmy do sprawy QAnon.
Jeżeli chodzi o Pizzagate czy QAnon to ja osobiście dowiedziałem się o nich z pełnych oburzenia artykułów w amerykańskich mediach. Nigdy nie słyszałem o nich od kogokolwiek spośród osób, które znam czy które są „w moim świecie” w mediach społecznościowych. Uważam, że są oczywiście ludzie, którzy w coś podobnego wierzą i w swoich kręgach w mediach społecznościowych o tym dyskutują. Natomiast przyczyną dlaczego na przykład Pan o tym słyszał, to doniesienia prasowe amerykańskich mediów. W mojej ocenie powodem, dla którego te ostatnie tak obszernie odnoszą się do tych teorii, jest taki, że znajdują je tak szokującymi i niesamowitymi, a do tego pasują do narracji o głęboko podzielonym społeczeństwie pełnym „szalonych prawicowców”.
Chodzi mi o to, że kiedy media mainstreamowe piszą o QAnon czy Pizzagate, to zakładają, że reakcją ich odbiorców będzie mówienie: „to jest okropne!”. Ale reakcja części ich czytelników jest taka, że zaczynają w to wierzyć. Czyli media wykonują poniekąd świetną pracę we wzmacnianiu przekazu tych narracji i nagłaśnianiu ich. Za każdym razem, kiedy mamy, powiedzmy, postać na prawicy, która mówi swoje skandaliczne przekonania, to jest to natychmiast skrupulatnie podejmowane przez media i taki przekaz zostaje istotnie wzmocniony. A wiemy przecież, że im więcej razy zostanie powtórzona fałszywa narracja, tym więcej osób w nią uwierzy. I później ktoś mówi: „a no tak, czytałem coś w The Washington Post na temat Hillary Clinton i grupy przestępczej zajmującej się przemytem ludzi”. Tacy ludzie mogą nie pamiętać czy Washington Post stwierdzał, że historia o Clinton i przemycie była prawdziwa czy że była fałszywa. Po prostu będą wiedzieć, że taki temat był obiektem dyskusji.
Podobnie zresztą, kiedy ktoś na lewicy mówi coś analogicznego, to zostaje to rozdmuchane przez media prawicowe. Czyli jesteśmy uwięzieni w tym błędnym kole, kiedy media po obu stronach dają poniekąd platformę dla najbardziej spornych, rozłamowych głosów i ostatecznie je wzmacniają.
Czyli media, często zwyczajnie wykonując swoją pracę, mogą stać się elementem zwiększającym poziom polaryzacji społecznej. Co więc można i należy robić, aby tego uniknąć?
Jest kilka rzeczy. Dziennikarze nie powinni wyolbrzymiać marginalnych opinii i budować wrażenia, że są one mainstreamowe. Kolejną rzeczą jest pisanie o wydarzeniach na świecie. Na przykład reszta świata poza Stanami praktycznie zniknęła z amerykańskiej prasy. Praktycznie nic z zagranicy nie przykuwa już większej uwagi. Nie chodzi mi o to, że amerykańskie społeczeństwo będzie na co dzień żyć wydarzeniami w Górskim Karabachu. No ale już Białoruś, kwestie klimatyczne, Afryka – to wszystko zniknęło. Wschodnia Europa – praktycznie zniknęła. Temat wyborów prezydenckich w Polsce śledziło może 5 osób we wszystkich mediach w Stanach. Nie chodzi też o to, aby polskim wyborom poświęcano u nas godziny czasu antenowego, natomiast z pewnością powinno być znacznie więcej na ich temat niż było. Kiedy więc poświęcasz cały swój czas na jeden temat, czyli Donalda Trumpa, to w sposób oczywisty, aby wypełnić ten czas 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu, to będziesz zmuszony mówić o wielu rzeczach, w tym i takich skrajnie idiotycznych. Nawet z punktu widzenia reklamowego będzie to zasadne. Skoro odbiorcy mają obsesję na punkcie Trumpa i chcą tylko o tym słuchać… Jeżeli spojrzymy na CNN czy The New York Times i procent wiadomości zagranicznych, który się w nich pojawia, to zauważymy całkowitą zapaść w ostatnich latach. Amerykańskie media muszą zacząć pisać o tym, co się dzieje na świecie, a nie mieć obsesję na tylko jednym temacie, bo będzie prowadzić to do dalszych komplikacji.
Pana zdaniem taka aktywność mediów w postaci skupienia się w takim stopniu wyłącznie na jednym temacie jest konsekwencją procesów związanych z oddziaływaniem mediów społecznościowych i rosnącej polaryzacji społecznej czy bardziej ich skutkiem ubocznym, jako proces naturalny?
To błędne koło i jedne rzeczy wzmacniają drugie. Częściowo jest tu też winna osobowość Trumpa. Jakby na niego nie patrzeć, jest on bardzo interesującą osobą. Dostarcza rozrywki i angażuje odbiorców mediów. Można powiedzieć, że jest fascynujący do oglądania. Innymi słowy, to naturalne, że on sam powinien cieszyć się dużym medialnym zainteresowaniem – jego osoba. Nie uważam jednak, że na to samo zasługują jego najbardziej radykalni zwolennicy. Jeżeli po listopadowych wyborach przestanie on pełnić urząd prezydenta, to nie sądzę, żeby Demokraci byli równie interesującymi ludźmi dla mediów jak Trump i tak zmonopolizowali kanały informacyjne. Może właśnie wtedy zobaczymy, jak media zajmą się w większym stopniu opisywaniem tego, co się dzieje na świecie.
W więc obecny stan nie jest permanentny i zainteresowanie mediów zacznie ewoluować.
Generalnie zajmie to trochę czasu, zanim sytuacja się uspokoi. Wydaje mi się, że jeżeli Trump przegra to jest możliwe, że będzie miał jakiś codzienny program w stacji Fox News. Wtedy będzie mówił rzeczy, które każdego dnia trafiać będą do gazet. Nie sądzę jednak, że bez stanowiska prezydenta będzie w stanie w takim stopniu monopolizować zainteresowanie, w jakim robi to teraz.
Jakby Pan zdefiniował największe podatności przestrzeni informacyjnej USA?
Największą podatnością będzie fakt, który jest też równie prawdziwy dla innych państw – dezinformacja jest często znacznie bardziej interesująca dla odbiorcy niż prawdziwa informacja. Dlatego zresztą jest tak często udostępniana. Poza tym uważam również, że wielu osób w Stanach Zjednoczonych, ale i innych państwach, w ogóle nie interesuje czy to, co powielają jest prawdziwe czy nie. Udostępniają jakąś informację albo dlatego, że wydaje się im ona interesująca, albo dlatego, że potwierdza ich poglądy. Większość ludzi „nie buduje katedry” dookoła informacji – nie jest ona dla nich „święta”, nienaruszalna. Informacja traktowana jest raczej jako kolejne narzędzie propagowania własnych poglądów. Także nie sądzę, że Ameryka jest w jakiś sposób bardziej podatna w tym obszarze niż inne państwa. Właściwie to nawet myślę, że jest ona mniej podatna. Mamy w USA wciąż bardzo wiele osób wierzących w naukę, racjonalną wymianę opinii, a Stany są bogatym krajem. Nie oznacza to, że nie mamy problemów mogących wzmacniać pewne podatności, jak chociażby nierówności gospodarcze, rasowe czy te związane z gender. Teoretycznie jest to możliwe, aby zostały one rozpalone do takiego stopnia, że przeniosłyby się na ulice. U nas jest bardzo dużo broni. Nigdy nie wykluczam żadnych scenariuszy. Jak mówią Rosjanie: „jest bardzo mało rzeczy, które są niemożliwe”. Mamy jednocześnie czynniki wzmacniające stabilność, jak silny system prawny, przejrzystą konstytucję oraz bardzo wiele podmiotów, które zainwestowały w porządek społeczny oraz stabilność gospodarczą.
Ameryka nie ma więc znaczących braków czy luk systemowych, które łatwo mogliby wykorzystać zewnętrzni aktorzy i w kwestiach podatności nie różni się niczym od innych państw.
W zasadzie dokładnie tak jest. Tyle tylko, że u nas wszystko jest bardziej dramatyczne. Mamy więcej mediów, więcej broni, więcej dostępu do edukacji – co może być pozytywne i negatywne zarazem, więcej osób zaangażowanych politycznie, a wreszcie większe jest znaczenie dla świata tego, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Jednak podstawowa dynamika wielu procesów jest taka sama. Wystarczy zresztą spojrzeć na Rosję. Wyraźnie widzimy tam spadek zaufania do wszelkich struktur autorytetu: spadek zaufania do rządu, mediów, a obok tego pojawianie się nowych, niezależnych głosów, wśród których część jest pozytywna, a część negatywna. Analogicznie również rosyjska władza próbuje nastawiać jednych Rosjan przeciwko innym, czy to będzie walka z ludźmi Nawalnego czy innymi wrogami wewnętrznymi. Po prostu Ameryka nie jest wcale wyjątkowa z punktu widzenia pewnych procesów.
Czy amerykański system medialny poniósł jakieś konsekwencje zmian zachodzących w debacie publicznej?
Wydaje mi się, że wiele osób uważa obecnie, że system medialny stał się nieobiektywny. Część z nich może być zadowolona ze sposobu, w jaki dane medium jest tendencyjne, niemniej stronniczość stała się faktem. W przeszłości chyba więcej osób ufało mediom. Tylko że te procesy nie zaczęły się od Donalda Trumpa, ale właściwie już od wojny w Wietnamie. Zresztą wiele było takich wydarzeń, które podkopywały cały „system autorytetu”: Wietnam, Afganistan, Irak. Oczywiście przez system autorytetu mam na myśli polityków oraz media. Można też zwrócić uwagę, że przez kilka ostatnich lat lewica stała się znacznie lepsza w działaniach propagandowych. Zaczęły pojawiać się bardzo skuteczne memy w mediach społecznościowych, Facebook zaczął być wykorzystywany do umiejętnego targetowania konkretnych odbiorców. Poza tym obecne zagrożenia postrzegają jako egzystencjalne, a więc łatwo jest o przekonanie, że w sytuacji poważnego zagrożenia wszystko jest dozwolone.
Jakie jest Pana stanowisko jako dziennikarza wobec wysoce zideologizowanych, a wręcz „kreujących tożsamość” mediów jak np. Fox News? Nie ma przecież najmniejszych wątpliwości, że ich praca zakłóca postrzeganie rzeczywistości dla milionów ludzi, nie tylko w USA.
Uważam, że wszystkie media powinny ograniczać się do faktów. Zdaję sobie sprawę, że fakty mogą być układane w taki sposób, aby popierać taką czy inną narrację. Za pomocą faktów można wykreować tak naprawdę wiele prawd. Ale dobrze byłoby chociaż właśnie zacząć od tych faktów. Problem pojawia się właśnie wtedy, kiedy nie robi się nawet tego. Właściwie to podobne zjawiska widzimy w Stanach i na prawicy i na lewicy. Rzeczy, które nie są prawdziwe, zamieniają się w kategorię wiary. Na przykład wiele lewicowych przekazów o Trumpie nie jest do końca prawdą, lecz ludzie i tak w to wierzą. Z tego co rozumiem, nie powiedział on wprost, że koronawirus jest mistyfikacją, powiedział coś w zasadzie, co można było tak zinterpretować, ale to nie był jego dosłowny cytat. I takich rzeczy z kategorii wiary pojawiło się na amerykańskiej lewicy i ogólnie na Zachodzie jeszcze więcej, jak dożylne wstrzykiwanie wybielacza jako lek na COVID-19. Każdy już może mieć swoją koncepcję tego, co się rzeczywiście wydarzyło czy co zostało powiedziane.
Jakie lekcje mogą wyciągnąć państwa europejskie z obecnych doświadczeń amerykańskich?
Powiedziałbym, że ważne jest szanowanie podstawowych instytucji demokratycznych. Uczciwe wybory, niezależne sądownictwo, prawdziwe zróżnicowana prasa to kamienie węgielne demokracji. Jeżeli są te rzeczy, można mieć różne koncepcje na różne tematy, jak aborcja czy imigracja. Tematy społeczne nie powinny nigdy służyć do mobilizowania ludzi przeciwko instytucjom demokratycznym. Tak jak autorytaryzm może wydawać się dla kogoś dobrym pomysłem, to zazwyczaj nie trwa on zbyt długo. Jeżeli spojrzymy na Białoruś, Kirgistan czy wcześniej Armenię, ale i wiele innych państw na świecie – ludzie tracą cierpliwość dla skorumpowanych reżimów i ustawionych wyborów. To nie jest perspektywiczne. Można oczywiście oszukiwać ludzi przez jakiś czas, albo doprowadzać ich do histerii pojedynczymi tematami społecznymi. Ostatecznie jednak, jeżeli rząd nie będzie miał reprezentatywnych instytucji i będzie starał się kontrolować klimat polityczny za pomocą niedemokratycznych metod, to w długim okresie się to nie uda. W dzisiejszych czasach ludzie są ze sobą znacznie lepiej skomunikowani, są mądrzejsi, znacznie lepiej poinformowani, no i w końcu nie da się utrzymać władzy poprzez oszukiwanie społeczeństwa. To już nie jest takie proste jak kiedyś.
Pozostaje jeszcze jedno pytanie. Takie, którego chyba nie zadają sobie ani mainstreamowi politycy ani ideologicznie zaangażowani dziennikarze z Europy czy USA. Niezależnie od wyników wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, a właściwie to i w każdym innym kraju o tak wysokim poziomie politycznie motywowanych podziałów i polaryzacji – co dalej? Podzielone grupy społeczne będą dalej musiały żyć wspólnie po wyborach w jednym społeczeństwie. Jak wreszcie zatrzymać tę spiralę populizmu, mowy nienawiści i radykalizującej się retoryki dzielącej całe państwa?
Moją radą byłoby to, aby obrońcy demokracji i szacunku oraz demokratyczne i transparentne rządy stali się znacznie bardziej aktywni. Ich rolą nie może być wyłącznie demaskowanie i potępianie. Muszą mieć pozytywny przekaz, który musi zacząć być agresywnie promowany. Ten temat interesuje mnie w sposób szczególny i właśnie na nim skupiłem się w mojej książce. Osoby, którym zależy na demokracji, powinny mieć bardzo mocny przekaz. Najczęściej jest on bardzo skomplikowany, przeintelektualizowany, wykorzystuje pewnego rodzaju język elit, traktuje ludzi z góry, słowa są zbyt długie i skomplikowane. Innymi słowy nie przemawia on zupełnie do osób „na ulicy”. A tutaj jest potrzeba mocnego, konkretnego, ale i prostego języka, komunikatów, które można nakleić na zderzak w samochodzie. Dobrym przykładem będzie tu chociażby: „Panie Gorbaczow, zburz ten mur!”. To jest naprawdę jasne. Kilka słów zamiast wielu stron zawiłego argumentowania. Gdzie natomiast jest to teraz? Gdzie jest agresywne poparcie czy obrona pewnych kwestii ze strony grup prodemokratycznych? Nie w postaci dezinformacji, ale agresywnego mówienia prawdy i budowania prodemokratycznych komunikatów.
Dostrzegam tu ogromne perspektywy dla organizacji pozarządowych. Nie rozwiążemy tych problemów pisząc raporty o objętości 10 MB. Rozwiązać je bowiem można poprzez docieranie do świadomości zwykłych ludzi poprzez atrakcyjną, prawdziwą i zapadającą w pamięć komunikację. Wystarczy spojrzeć na to co zrobiły niektóre organizacje w różnych państwach, jak chociażby tzw. „elfy”. W moim odczuciu takie działania mają przyszłość. NGOsy muszą stać się bardziej agresywne, lepiej zorganizowane, finansowanie ich musi być znacznie lepsze, musi zostać także ograniczona konkurencja pomiędzy różnymi organizacjami pozarządowymi. To nie jest niemożliwe. Regularnie biorę udział w różnych konferencjach i bardzo często padają na nich postulaty o tym, że musimy zmienić czy kontrolować Facebooka. A dlaczego nie zaczniemy go lepiej wykorzystywać? Inni znaleźli sposoby, aby to zrobić, dlaczego my nie możemy?
Nie zapominajmy również o globalnym kontekście. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dzieje się na Bałkanach, jak zmierzają one coraz bardziej w orbitę wpływów Unii Europejskiej. Nawet władze serbskie będą musiały zaakceptować fakt, że to nie Rosja, ale UE, a nawet i zapewne NATO są przyszłością Serbii. Innymi słowy, mimo wszystkiego, co się dzieje na Zachodzie, z geopolitycznego punktu widzenia Rosja przegrywa na każdym froncie. A jednym z powodów ich przegranych jest oddziaływanie ludzi. Dlatego właśnie uważam, że powinniśmy się tym bardziej skupiać na wzmacnianiu potencjału społeczeństwa obywatelskiego. Często słyszy się, że demokracja ma się ku końcowi, czy że nadchodzą czasy autorytaryzmu. Na litość boską, od początku historii była walka o wolność, przeciwko opresji. Dzisiaj zmieniły się możliwości technologicznie dla tej ostatniej, ale czy to rzeczywiście zmienia fundamentalnie istotę tych procesów? Dlaczego reżimy autorytarne przeznaczają tak ogromne środki na inwigilację i wzmacniają aparat terroru przeciwko swoim własnym obywatelom? Ponieważ aż tak bardzo się boją. Zapewne będzie wiele wzlotów i upadków, ale nie możemy dzisiaj stwierdzić, że znamy już przyszłość ludzkości, bardzo wiele z naszej historii jest wciąż do napisania.
Thomas Kent jest specjalistą od dezinformacji, dziennikarstwa i Rosji. Do września 2018 roku pełnił funkcję prezesa Radia Wolna Europa (Radio Free Europe/Radio Liberty). Obecnie wykłada w Harriman Institute na Uniwersytecie Columbia, jest ekspertem Jamestown Foundation oraz konsultantem ds. dezinformacji, dziennikarstwa i etyki dla rządu, mediów, organizacji pozarządowych i korporacji. Wcześniej związany był także z agencją prasową Associated Press, pełniąc m.in. funkcje szefa biura w Moskwie, szefa operacyjnego w Teheranie podczas irańskiej rewolucji islamskiej czy korespondenta w Brukseli. Dwukrotnie zasiadał także jako członek jury przyznającego Nagrodę Pulitzera w kategorii reportaż międzynarodowy oraz pełnił funkcję w zarządzie lub doradcze w takich organizacjach, jak: Online News Association, Ethical Journalism Network, Society of Professional Journalists oraz Organization of News Ombudsmen and Standards Editors.