Skip to main content

Amerykańskie wybory wyłoniły zwycięzcę, ale to nie koniec wyzwań dla przestrzeni informacyjnej Stanów Zjednoczonych. Rekordowa frekwencja, jak i same wyniki głosowań w większości stanów pokazują, jak głęboko podzieleni są Amerykanie. Kiedy wielu polityków czy dziennikarzy w Europie ogłasza nową erę polityczną i wieszczy koniec prawicy, większość amerykańskich mediów i ekspertów skupia się na tym, jak trudne zadanie stoi przed prezydentem elektem odnośnie łagodzenia napięć i polaryzacji społecznej.

Od momentu poznania zwycięzcy w amerykańskim mainstreamie prezentowane jest podejście, które można uznać za niezwykle dojrzałe. Tym bardziej, że w tym kontekście podkreślane jest przez tamtejszych komentatorów i ekspertów, że amerykańska demokracja jest wciąż młoda i adaptuje się nowych wyzwań. Nie da się bowiem cofnąć pewnych procesów, które zaszły przez ostatnie cztery lata w społeczeństwie, nie wspominając o latach zaniedbań czy brakach z przeszłości. Trzeba za to poszukiwać nowych modeli dialogu i komunikacji ze społeczeństwem, jak i pomiędzy oponentami politycznymi.

Wybór między Donaldem Trumpem a Joe Bidenem to w pierwszej kolejności szereg kluczowych decyzji odnośnie funkcjonowania gospodarki USA, jak m.in. podejście do kwestii zmian klimatycznych, energetyki, a zwłaszcza wydobycia gazu łupkowego, systemu podatkowego, systemu opieki zdrowotnej, ale i wielu innych. To odpowiedź amerykańskiego społeczeństwa na działania administracji Trumpa w kontekście przeciwdziałania pandemii COVID-19, z czego z całą pewnością egzaminu nie zdała. To także reakcja na działania Partii Republikańskiej w Senacie, ale i styl rządzenia i komunikacji, który przyjął obecny prezydent, czyli forma reality show z jednym głównym bohaterem, które zdominowało opinię publiczną za oceanem. To wreszcie de facto eskalacja napięć na tle etnicznym i rasowym, do której doprowadziła antyimigracyjna retoryka, brutalne działania struktur siłowych czy obrona skrajnie prawicowych organizacji, które były instrumentalnie wykorzystywane przez Donalda Trumpa.

Innymi słowy to złożona kwestia, która nie sprowadza się do spraw ideologicznych, jak chciałoby wielu komentatorów. Problemem jest jednak właśnie instrumentalne wykorzystywanie zagadnień światopoglądowych do oddziaływania na różne grupy wyborców. Równie niebezpieczne będzie wykorzystywanie klęski jednej z form oddziaływania na jednych wyborców, do wzmacniania innej na drugich. Niektóre działania informacyjne obliczane na zdobycie danej kadencji będą owocować skutkami przez całe pokolenia, według różnych szacunków nawet dwa lub trzy. I to przy założeniu podjęcia pewnych konkretnych działań długofalowych. Tym bardziej wielu komentatorów w USA podkreśla, jak potrzebna będzie „nudna” prezydentura, aby uspokoić emocje w społeczeństwie i pozwolić zagoić się wielu ranom.

Sytuacja w Stanach Zjednoczonych pokazała po raz kolejny, że jednym najpoważniejszych zagrożeń informacyjnych są narracje, czyli określony sposób przedstawiania faktów, układany w historię, tj. pewnego rodzaju opowieść. Są one najczęściej wielowątkowe i wpływają na postrzeganie rzeczywistości u odbiorców, zwłaszcza poprzez interpretację faktów, rozumowanie, a nawet na dobór źródeł informacji. Mają one charakter długotrwały, tworząc zamknięte bańki informacyjne, a przeciwdziałanie im jest najtrudniejszą pracą, wymagającą koordynacji działań na poziomie edukacyjnym, komunikacji strategicznej struktur państwowych, ale i współpracy pomiędzy państwem i innymi podmiotami społeczeństwa obywatelskiego. Takich działań bowiem nie jest wciąż w stanie zrealizować większość rządów na świecie. Jest tak częściowo dlatego, że nie ma pełnej świadomości potrzeb i interdyscyplinarnej złożoności wyzwań w obszarze informacyjnym. Najczęściej jednak brakuje woli politycznej, której nie ma z racji braku presji ze strony społeczeństw, które z kolei nie zdają sobie sprawy z pełnej skali zagrożeń, więc mają inne priorytety. W taki sposób koło się zamyka.

Najniebezpieczniejszymi konsekwencjami lub pochodnymi narracji są teorie spiskowe. W przypadku Stanów Zjednoczonych, od tzw. Pizzagate i siatki pedofilii w elitach władzy, przez QAnon, tj. rozwinięcie tej teorii z przedstawieniem Donalda Trumpa jako bohatera, który za kulisami walczy ze spiskiem na szczytach władzy, pojawiło się też wiele innych. Praktycznie wszystkie z nich kreują alternatywną rzeczywistość dla odbiorców, w której fakty są na drugim miejscu, a emocje oraz luźne interpretacje na pierwszym. W większości także podważają one zaufanie do instytucji państwowych, porządku publicznego, mediów, firm technologicznych, ale i innych aktorów krajowych i międzynarodowych, którzy nie podejmują działań zgodnych z czyimiś poglądami lub oczekiwaniami. To nie jest koniec. Trump, jego rodzina, Fox News, ale i wiele innych podmiotów, jak InfoWars czy Gateway Pundit wciąż dystrybuuje treści mówiące o „sfałszowanych wyborach” czy „skradzionym pewnym zwycięstwie Trumpa”. Są one powielane i w polskich mediach społecznościowych. Wciąż pojawiają się fałszywe informacje na temat palenia głosów oddanych na Trumpa lub dorzucania do skrzynek wyborczych tych oddanych na Bidena. Oczywiście tymi procederami mieli się rzekomo zajmować Demokraci i ich sympatycy.

Warto również wspomnieć, iż jeszcze w trakcie liczenia głosów, urzędujący prezydent podczas konferencji prasowej w Białym Domu zaczął przedstawiać tak nieracjonalne oskarżenia i zarzuty fałszerstwa, że praktycznie wszystkie największe stacje telewizyjne (ABC, CBS, NBC, CNBC, MSNBC), poza CNN, wyłączyły kamery. To wystąpienie zostało okrzyknięte w amerykańskich mediach jako: „najbardziej nieuczciwe podczas całej prezydentury Donalda Trumpa”. To zresztą już kolejna tego typu sytuacja, gdy stacje telewizyjne zaprzestały transmisji z siedziby prezydenta. Wcześniej zrobiły to w marcu br., kiedy Trump zaczął podważać zalecenia swoich własnych doradców i lekarzy w kwestii pandemii SARS-CoV-2. Takie zdecydowane działania podejmowane są przez wzgląd na bezpieczeństwo informacyjne, gdyż amerykańskie stacje telewizyjne zdają sobie sprawę, że rozprzestrzenianie dezinformacji może mieć poważne konsekwencje. Nie mają również później wpływu na wykorzystywanie i wycinanie fragmentów ich materiałów w mediach społecznościowych. Z tego samego powodu regularnie dokonywana jest też weryfikacja faktów w publicznych wypowiedziach, aby nie zwiększać zasięgów fałszywych informacji oraz dezinformacji.

W przestrzeni publicznej USA mamy obecnie do czynienia już nie tylko z zaprzeczaniem zmianom klimatycznym, faktom i badaniom medycznym, danym ekonomicznym, ale i procedurom demokratycznym, w tym legalności wyborów. Ostatnie dni pokazują, że scenariusz, w którym kontynuowana będzie destabilizacja kraju aż do faktycznej zmiany władzy, tj. 20 stycznia 2021 roku, jest wciąż wysoce prawdopodobny. Wciąż też jednym z najważniejszych podmiotów, odpowiedzialnych za dystrybucję narracji, teorii spiskowych i dezinformacji, jest sam prezydent. Trzeba bowiem brać pod uwagę, że podczas gdy na Bidena oddało głos ponad 74 mln Amerykanów, to na Trumpa ponad 70 mln. Nie da się ignorować faktu obecności tak dużych grup wyborców w orbicie wpływu odmiennie różnych przekazów.

Po 4 latach prezydentury Trumpa, w której w sposób ciągły podważano zaufanie i autorytet mediów, jednocześnie promując i wspierając quasi-medialne projekty ideologiczne (jak chociażby traktowanie promotorów teorii spiskowych z Gateway Pundit na równi z mediami i akredytowanie ich w Białym Domu), jest to tym bardziej problematyczne. Komunikaty podważające legalność wyborów, w tym tych legitymizujących fake newsy (np. poprzez udostępnianie ich na Twitterze), które choć są regularnie oznaczane adnotacjami czy dementowane przez wszystkie możliwe autorytety wciąż docierają do milionów odbiorców. Trudno ostatecznie przewidzieć ich wpływ. Nie można jednak wykluczać postępującej radykalizacji pewnych grup elektoratu Donalda Trumpa, w tym np. niebezpiecznych działań lub zachowań pojedynczych osób, będących pod wpływem zmanipulowanych informacji (jak miało to miejsce przy wspomnianym już Pizzagate). Nawet w sytuacji, kiedy prezydent stopniowo zacznie tracić poparcie części własnego zaplecza z Partii Republikańskiej czy części pracowników stacji Fox News (co poniekąd już zaczyna mieć miejsce).

Innymi słowy rezultat wyborów prezydenckich 2020 w USA to dopiero możliwy początek długiego i złożonego procesu społeczno-politycznego, którego jednym efektów może być odzyskanie równowagi w amerykańskiej przestrzeni informacyjnej. Wszystko wskazuje na to, że prezydent elekt przywróci standard traktowania mediów nie jak największych wrogów, ale jak jeden z filarów systemu demokratycznego. Już teraz można także prognozować, że nastąpi znacząca zmiana retoryki politycznej, co będzie mogło podnieść jakość dyskursu w debacie publicznej oraz neutralizować jego emocjonalny komponent. To wszystko przyniesie rezultaty w sytuacji, kiedy ustępujący prezydent i jego zwolennicy nie dopuszczą się dalszej eskalacji wewnętrznych sporów. Na to na chwilę obecną nie widać jeszcze szans.

Problem, który nie zostanie jeszcze szybko rozwiązany, to fakt, że tak w USA, jak i w wielu innych państwach na świecie, sytuacja dla milionów osób postrzegana będzie przez pryzmat narracji lewicowych lub prawicowych. W tych ostatnich Partia Demokratyczna, która jest zdecydowanie bardziej zróżnicowana wewnętrznie niż Republikanie, dostaje od lat łatkę skrajnych socjalistów, a wręcz i komunistów. W narracjach lewicowych z kolei, Trump i wspierająca go Partia Republikańska to rasiści i faszyści. Obie strony funkcjonując w swoich bańkach informacyjnych wirtualnie, materializują te narracje w praktyce, coraz mocniej dzieląc społeczeństwo. Do kwestii ideologicznych natomiast dochodzą teorie spiskowe, które powodują jeszcze poważniejsze konsekwencje wśród różnych grup społecznych.

Na chwilę obecną widać jednak, że to Demokratom udało się wypracować komunikację, która przekonała większość elektoratu. Już w trakcie kampanii wyborczej Joe Biden mówił, że jedyną rzeczą, która może naprawdę zaszkodzić Ameryce jest ona sama. W swoim przemówieniu, które wygłosił, kiedy stało się jasne, że został prezydentem elektem, padło wiele różnych deklaracji i obietnic. Z punktu widzenia bezpieczeństwa informacyjnego nie tylko USA, ale i całego Zachodu, ważne było podkreślenie, że stanowiska państwowe pełnione są nie tylko dla tej części wyborców, która oddała głosy poparcia, oraz że patrząc na kraj nie widzi stanów „czerwonych” czy „niebieskich”, ale Stany Zjednoczone. Jednak za najważniejszą wypowiedź można uznać tą, że nadszedł czas, żeby zacząć słuchać siebie nawzajem, obniżyć temperaturę sporów politycznych i przestać patrzeć na osoby o innych poglądach politycznych jak na wrogów, ale członków jednego społeczeństwa.

Adam Lelonek

Close Menu
Narodowy Instytut Cyberbezpieczeństwa

ul. Nowogrodzka 64 lok. 43
02-014 Warszawa

NIP: 8971786007
KRS: 0000437413