Skip to main content
Wywiady

Wywiad: Cyfrowa dezinformacja podczas wyborów prezydenckich 2020 w USA, cz. 1

Dodane przez 4 listopada 2020Brak komentarzy

„W mojej pracy skupiam się przede wszystkim na przekazach, które do Stanów Zjednoczonych kierują Rosja, Chiny i Iran. To, co jednak widzimy, to to, że rosyjskie media, jak RT czy Sputnik, jedyne co robią to wzmacniają komunikaty prezydenta [przyp. autora – Trumpa]. Czyli nie można nawet powiedzieć, że mamy do czynienia z rosyjską dezinformacją. Oni dolewają tylko oliwy do ognia” – mówi w rozmowie z Narodowym Instytutem Cyberbezpieczeństwa ekspert ds. mediów i dezinformacji cyfrowej z Alliance for Securing Democracy z Waszyngtonu Bret Schafer.

Adam Lelonek: Jaka była rola wielkich korporacji technologicznych, jak Google, Facebook czy Twitter oraz ich platform w kwestii oddziaływania na wewnętrzną debatę publiczną przez ostatnie cztery lata? Czy uległo to zmianie w okresie kampanii prezydenckiej?

Bret Schafer: Bez wątpienia ta rola wzrosła przez ostatnie cztery lata. Z punktu widzenia ostatnich 10 czy 12 lat możemy mówić nawet o jej gwałtownym wzroście. Jeżeli spojrzymy na rok 2008 i wybory prezydenckie, w których bali udział John McCain i Barack Obama, to była to w zasadzie pierwsza kampania wyborcza, w której media społecznościowe odegrały jakąkolwiek rolę. 12 lat później mamy do czynienia z sytuacją, w której są one już głównym nośnikiem informacji wyborczej. Jest to też miejsce, na które kandydaci wydają większość swoich środków przeznaczonych na kampanię, zwłaszcza na reklamy cyfrowe. Myślę więc, że możemy już mówić o tym, że największe firmy i ich platformy całkowicie zmieniły oblicze wyborów i sposób w jaki są one prowadzone. Wszyscy lubimy zestawiać te trzy główne razem, to w sumie jest taka „wielka trójka”. Niemniej jednak każda z nich jest od siebie kompletnie różna pod względem wpływu czy to na wybory czy nawet na zwykłe, codzienne rozmowy ogólnie. Facebook istnieje w swoim własnym świecie pod względem oddziaływania. Jest tak dlatego, że po pierwsze znacznie więcej Amerykanów jest na Facebooku, niż na jakiejkolwiek innej platformie, bo ponad 80%. Pojawia się tam znacznie więcej reklam. Po drugie ma on całkowicie zewnętrzną, postronną rolę we wpływaniu na sposób prowadzenia kampanii wyborczych przez kandydatów, ale i na debatę, która ma miejsce poza sferą polityki. Także to jedna orbita. Twitter jest z kolei bardzo wpływowy, ponieważ wpływa na cykl wiadomości – reporterzy i dziennikarze są na Twitterze, czerpią stamtąd najnowsze dane. Dla organizacji reprezentujących społeczeństwo obywatelskie, jak na przykład mojej, Twitter jest też głównym kanałem komunikacji. Nie Facebook. Moim zdaniem Twitter pomaga prowadzić szeroką relację, informować. Tak właśnie funkcjonują media. Tak wreszcie i sami kandydaci odpowiadają na konkretne wydarzenia. W Ameryce jest więcej osób na Twitterze niż gdziekolwiek indziej na świecie. Trzeba jednak pamiętać, że większość Amerykanów z niego nie korzysta. Wydaje mi się, że można powiedzieć, że ma on zasięg około połowy Facebooka. Czyli jest mniej wpływowy jeżeli chodzi o dotarcie do przeciętnego wyborcy, ale jednocześnie wpływa na kształt i budowę agend politycznych. Google istnieje w zupełnie innym „królestwie”, dotyczy bowiem funkcji wyszukiwania w sieci. Mają algorytmy i dane z nich, które pozwalają im na ustawianie aktualnych priorytetów czy promowanie jakichś treści. Jak twierdzą Republikanie, Google jest pod tym względem „stronnicze” wobec nich. Jeśli dodamy tu jednak YouTube, będący pod parasolem holdingu Alphabet, to wtedy ich oddziaływanie staje się bardziej znaczące. Dość wspomnieć o zasięgach różnych kampanii dezinformacyjnych, które są prowadzone właśnie na YouTubie. Poza tym za każdym razem kiedy wchodzę na tę platformę, to od razu jest bombardowany reklamami politycznymi. Czyli jest to kolejny z wektorów dla marketingu politycznego.

Czy w USA występują jakieś generalne oceny lub emocje w podejściu do poszczególnych platform? W Polsce można odnieść wrażenie, że Facebook traci na znaczeniu, a Twitter postrzegany jest jako ten bardziej „ekspercki” czy prestiżowy.

Na pewno Facebook jest teraz postrzegany jako miejsce, w którym przebywają on-line ludzie ze starszych pokoleń. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Nie jest już „modną” platformą. Ludzie w wieku 16-25 lat są na TikToku czy Instagramie czy na jeszcze innych kanałach. Co nie oznacza automatycznie, że mają one większy wpływ na rezultat wyborów. Starsze pokolenia, czyli w zdecydowanej większości ludzie, którzy nie są w pełni „cyfrowo zaawansowani”, mają wciąż wyższą frekwencję podczas wyborów. Myślę więc, że za pomocą Facebooka można wciąż skuteczniej oddziaływać na wyborców, niż z jakiekolwiek innej platformy. Starsze pokolenia nie korzystają również tak bardzo z Twittera. To znaczy korzystają, ale jeśli pracują w mediach lub aktywnie działają w ramach struktur społeczeństwa obywatelskiego. Wtedy oczywiście będą mieć tam konto. Ale moi rodzice na przykład nie są na Twitterze. Nie mam też chyba znajomych, których rodzice tam są. Twitter jest bardzo wpływowy, ale dlatego, że dociera do „elitarnego” audytorium w USA. To nie jest miejsce na docieranie do przeciętnego wyborcy. Można jednak zwrócić uwagę, że wiemy znacznie mniej na temat komunikacji politycznej, która odbywa się na TikToku czy Instagramie. Po prostu na ten temat prowadzonych jest mniej badań. Jestem jednak pewny, że może być tam sporo różnych działań, ale wciąż pozostaje trochę „poza radarami”.

Dlaczego Pana zdaniem jest mniej badań nad tymi platformami? Czy chodzi tylko o to, że dane wideo czy graficzne są trudniejsze do analizy?

Są też jeszcze inne przyczyny. W USA była wielka dyskusja o zablokowaniu TikToka. Temat ten został już bardzo upolityczniony. Jednym z głównych zarzutów merytorycznych wobec niego jest to, że nie ma na nim żadnej transparentności w kwestiach tego co jest pokazywane komu i dlaczego dana treść w ogóle wyświetla się określonym użytkownikom. Analiza danych z TikToka jest bardzo utrudniona i trudno jest w ogóle pracować z interfejsem programistycznym aplikacji [przyp. autora – ang. Application Programming Interface, API]. Takie aspekty powodują zresztą, że tak dużo jest badań prowadzonych na Twitterze – ma on otwarte API, jest on łatwy, w pewnych sytuacjach darmowy. Z Facebooka można z kolei otrzymać pewne dane, ale dostanie ich większej ilości jest niezwykle trudne. Uzyskanie danych od Google’a jest praktycznie niemożliwe. Dlatego wydaje mi się, że ten czynnik wpływa na to, że są pewne platformy, na których nie prowadzi się tyle badań, co na innych. Oczywiście komponent rodzaju danych pozostaje tu istotny. Nie jest wcale łatwo gromadzić i analizować na przykład memy. Z tekstem jest znacznie łatwiej. Ale fakt pozostaje faktem, że niektóre platformy są bardziej hojne od innych w kwestii dzielenia się swoimi danymi ze społeczeństwem czy badaczami. To jest zresztą poważny problem. Od dawna podnosimy te kwestie w USA. Trudno jest zaproponować skuteczne regulacje prawne na rozwiązywanie wielu problemów w sytuacji, kiedy ludzie spoza firm technologicznych, a nawet i ich sami pracownicy zwyczajnie nie rozumieją co się w nich dzieje. Brak transparentności po stronie Facebooka czy Google’a czy innych platform to poważne wyzwanie.

Czy jest to temat szeroko dyskutowany w amerykańskim społeczeństwie czy bardziej w środowisku wielkiej polityki lub wąskich kręgach eksperckich?

Tematem dla całego społeczeństwa na pewno będą ogólnie wielkie korporacje [przyp. autora – ang. Big Tech] i potęga tego sektora. Dla konserwatystów istotne będzie to, że w ich odczuciu obecne są w tych korporacjach „tendencje liberalne”, a w związku z tym moderują treści w sposób niesprawiedliwy. Innymi słowy do pewnego stopnia są to rozmowy w środowiskach konserwatywnych, a nie w grupach liberalnych. W kręgach politycznych w sposób zrozumiały tematem będzie dostęp do danych i transparentność. Podobnie jak wśród badaczy. Na pewno jednak przeciętnego Amerykanina nie będzie to obchodzić. Władza i wiedza, którą dysponuje ten sektor to tematy, które są jednak obecne w debacie publicznej. Wiele osób, niezależnie od tego czy są politycznie zaangażowani czy nie, niepokoi się udostępnianiem danych czy kwestiami prywatności w kontekście funkcjonowania wielkich korporacji.

Wspomniał Pan, że obecna kampania prezydencka różni się znacząco od poprzednich ze względu na rosnące wykorzystanie mediów społecznościowych. Jak więc wpływają one na procesy polityczne i wyborcze?

Można spojrzeć na to z różnych stron. Po pierwsze wydatkowanie środków finansowych na reklamy polityczne. 15 lat temu działania cyfrowe stanowiły minimalny fragment z punktu widzenia marketingu politycznego. Teraz stanowi jego znaczący udział. Zmieniła się również strategia polityczna. Obecnie jest możliwość adresowania reklam w skali mikro, do wybranych grup czy społeczności. Ewolucja całych kampanii i ich strategii podąża w stronę cyfrową. Nie jest to może nowe dla roku 2020, ponieważ ten proces zachodzi stopniowo na przestrzeni ostatnich 8 lat. Rozwijane są możliwości adresowania konkretnych przekazów do konkretnych grup wyborców. Jest jednak pewna wyjątkowość w aktualnej kampanii wyborczej. Po raz pierwszy Bich Tech stał się tematem w trakcie wyborów. Potęga technologiczna stała się kwestią polityczną. Pojawiła się też bardzo silna narracja, mówiąca o tym, że wielkie korporacje cenzurują bardziej głosy konserwatywne niż liberalne. To stało się szczególnie istotne w październiku br., kiedy New York Post opublikował niezweryfikowaną historię i e-maile rzekomo pobrane z komputera Huntera Bidena, syna Joe Bidena. Nie wiem na ile ta historia trafiła do audytorium w Europie. Natychmiast po tej publikacji Facebook i Twitter podjęły decyzję o spowolnieniu rozprzestrzeniania się tej historii. Nie tylko dlatego, że sprawiała ona wrażenie, że cały materiał może pochodzić z ataku hakerskiego, ale i dlatego, że były podejrzenia, że w całą sprawę może być zaangażowana Federacja Rosyjska. Jednak takie działania przerosły w poważny spór polityczny. Wspomniane korporacje zostały wezwane przed komisje Kongresu. Stało się to tematem do dyskusji. Big Tech trafił do mainstreamu jako obiekt ataków. To jest czymś zupełnie nowym i 4 lata temu nie było niczego podobnego. Ironiczny w tej sprawie jest fakt, że Donald Trump jest pewnego rodzaju kreacją cyfrową. Swoją popularność i zasięg docierania z komunikatami budował przez Twittera. Czyli coś, co było jego głównym narzędziem i kanałem stało się jednocześnie jednym z jego głównych obiektów ataków. Powtarza on wciąż, jak Twitter, Facebook i Google są zarządzane przez liberałów, którzy cenzurują wypowiedzi i naruszają wolność słowa.

Niedawno pojawiły się pierwsze informacje, że na obecną kampanię prezydencką przeznaczono już ponad 14 miliardów dolarów. Tym samym stała się ona najdroższą w historii wyborów w Stanach Zjednoczonych. Czy jesteśmy już teraz w stanie określić, jaki procent z tej kwoty to reklamy cyfrowe?

Trudno jest w tym momencie dokonać szczegółowej analizy, bo nie mamy jeszcze wielu danych. Jestem jednak pewny, że na reklamę cyfrową wydane zostały rekordowe kwoty, które nie miały precedensu wcześniej. Będzie to też z pewnością odzwierciedlone i w kwocie całkowitej, jak i w procencie jej udziału w całości reklam. Taka kwota pokazuje też, jak bardzo wzrosły wydatki na kampanię w ogóle. W zasadzie obecnie ilość reklam politycznych, nie tylko tych cyfrowych, jest ogromna. Jest tak dlatego, że mamy również najbardziej spolaryzowaną kampanię wyborczą ze wszystkich w historii. Ilość pieniędzy, która przeznaczana jest i na wybory prezydenckie, ale i te w Kongresie, jest wręcz niesłychana.  

W Polsce mieliśmy intensywne dyskusje na temat potencjalnych ryzyk związanych z głosowaniem pocztowym. Jak Stany poradziły sobie z tym tematem?

Nie poradziły sobie za dobrze. Stało się to jednak poważnym tematem, mimo tego, że taka forma praktykowana jest w USA od bardzo dawna. Nie pamiętam w tym momencie od ilu lat dokładnie, ale długo jest taka możliwość, że można poprosić o kartę do głosowania korespondencyjnego (ang. Absentee ballot). Miało to miejsce podczas każdych wyborów, tylko korzystał z tego raczej mały procent wyborców. Z powodu koronawirusa te liczby całkowicie się jednak zmieniły. Tak jak wcześniej mogliśmy mieć ok. 20% głosów oddawanych korespondencyjnie, to w tym roku będzie to ok. 50%. Stało się to też bardzo drażliwym tematem, ponieważ prezydent i Republikanie stwierdzili, że to będzie okazja do fałszerstw wyborczych, będzie takie czy inne mieszanie się w głosy oddawane pocztą, i że ogólnie wybory korespondencyjne nie są bezpieczne. Natomiast każdy pracownik komisji wyborczej jakiego znam zdecydowanie temu zaprzecza, mówiąc, że taka forma głosowania jest tak samo bezpieczna, jak oddawanie go osobiście. Każdy stan ma zabezpieczenia przed manipulacjami. Narracja jest jednak taka, że nie są one bezpieczne. Dla wszystkich osób, które pracują z tematem dezinformacji i bezpieczeństwem wyborów, to jest dla nas największy problem i obawa, że wielu Amerykanów może odrzucić oficjalny wynik wyborów, ponieważ nie będzie ufać głosom oddanym korespondencyjnie. Głównym motorem napędzającym ten brak zaufania jest prezydent Stanów Zjednoczonych. Jeśli więc zacznie przegrywać lub przegra, co uważam za niemal nieuniknione, to tylko będzie bardziej wzmacniał wątpliwości odnośnie głosowania korespondencyjnego. Prawdziwi eksperci od bezpieczeństwa twierdzą, że wybory są bezpieczne, zabezpieczenia działają, a przypadki fałszerstw są na bardzo, bardzo niskim poziomie. To jednak okazuje się nieważne, kiedy ok. 40% społeczeństwa jest przekonane, że mogą one zostać sfałszowane. W taki sposób wykreowana została wątpliwość co do ostatecznego rezultatu.

Pojawiało się też wiele fałszywych informacji na temat odnajdywania sfałszowanych kart do głosowania czy wyrzucania ich np. do rzek. Czy wypuszczanie takich fake newsów to działanie systemowe na poziomie ogólnokrajowym czy bardziej targetowanie określonych grup odbiorców spośród tych około 40% społeczeństwa wspierających Donalda Trumpa?

Mamy do czynienia z dwoma zjawiskami. Po pierwsze pojawiają się całkowicie zmyślone historie, a po drugie nagłaśniane są wydarzenia, które naprawdę miały miejsce, ale dotyczą zajść o małej skali. Na przykład w jednym z oddziałów komisji wyborczej w Pensylwanii dokonano odkrycia, że 9 kart do głosowania zostało wyrzuconych. Dosłownie przez przypadek. Był tam pracownik tymczasowy, który niecelowo popełnił błąd i te karty zostały wyrzucone. Więc mamy i taką prawdziwą informację, która dotyczy 9 głosów w wyborach, w których udział bierze ponad 150 milionów ludzi. Jest to więc tak nieznaczące, że nie warto byłoby tego analizować. Tylko że narracje budowane są tak, że problem dotyczył 9 kart w jednym miejscu, 100 w innym, a 1000 w jeszcze innym. Ma miejsce mieszanie fałszywych informacji z faktami i powstaje sfabrykowana rzeczywistość wokół tych wszystkich obaw odnośnie wyborów.

Częścią problemu związanego z tą dezinformacją podczas kampanii jest fakt, że prezydent USA sam udostępnia te fałszywe historie na swoim profilu na Twitterze, co ma ze swojej strony także wpływ na społeczeństwo.

Tak. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. W mojej pracy skupiam się przede wszystkim na przekazach, które do Stanów Zjednoczonych kierują Rosja, Chiny i Iran. To co jednak widzimy, to to, że rosyjskie media, jak RT czy Sputnik, jedyne co robią to wzmacniają komunikaty prezydenta [przyp. autora – Trumpa]. Czyli nie można nawet powiedzieć, że mamy do czynienia z rosyjską dezinformacją. Oni dolewają tylko oliwy do ognia. To jest największy problem. Trump ma niesamowicie lojalny elektorat. Jego rankingi popularności nie są jakieś szczególnie dobre, ale tak czy inaczej ma on ogromny wpływ na te 35-40% Amerykanów. Jeśli więc będzie powtarzał, że wybory będą sfałszowane, że karty do głosowań są wyrzucane, w tym w tysiącach sztuk, a to przecież robił podczas swoich spotkań z wyborcami, to będzie to mieć swoje konsekwencje. Nie do końca zresztą zawsze wiadomo do jakich konkretnie sytuacji on się w ogóle odnosił, ale takie działania są przez niego kontynuowane od ponad 6 miesięcy. To podważa zaufanie do wyników wyborów, jak i bezpieczeństwa ich przebiegu. Głównie dotyczyć to będzie jego wyborców, ale te komunikaty trafiają do szerszego spektrum odbiorców.

A jak Pan skomentuje działania Donalda Trumpa wobec samej poczty [przyp. autora – United States Postal Service]. Czy nie jest tak, że on sam przyczynił się do jej obecnych problemów poprzez zmiany kadrowe i redukcję jej budżetu?

Pozostaje wciąż niejasne czy był to od początku element celowej i podstępnej strategii czy po prostu przypadkowo ze sobą się połączyło, bo i tak rozważał podobne działania. Fakt pozostaje faktem, że poczta ma przez ostatnie pół roku znacznie więcej problemów niż co najmniej przez całe moje życie. Stworzyła ona w ten sposób więcej niepewności. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że w ciągu tych ostatnich miesięcy zaginęło lub opóźniło się więcej z mojej korespondencji czy przesyłek niż przez całe moje życie. Jestem też pewny, że nie tylko ja mam podobne doświadczenia. Inni ludzie też to widzą. Do tego pojawiło się orzeczenie Sądu Najwyższego mówiące o tym, że w stanie Wisconsin karty do głosowania, które dotrą do komisji wyborczych po dniu wyborów nie będą liczone. Oznacza to, że przez niekompetencje poczty w Wisconsin głosy, które dotrą później, nie będą uwzględnione. Wszystko to obniża poziom zaufania do całego procesu. Ja na przykład zawiozłem swoją kartę osobiście do komisji i wrzuciłem ją do zabezpieczonej skrzynki. Czyli można było pobrać kartę, ale nie wysyłać jej pocztą. Tylko patrząc całościowo, tak czy inaczej nadszarpnięto zaufanie do głosowania korespondencyjnego.

Czytaj także: Wywiad: Cyfrowa dezinformacja podczas wyborów prezydenckich 2020 w USA , cz. 2

Bret Schafer jest ekspertem ds. mediów i dezinformacji cyfrowej ponadpartyjnej organizacji Alliance for Securing Democracy, afiliowanej przy German Marshall Fund of the United States w Waszyngtonie. Wśród mediów, dla których pisał lub komentował kwestie związane z propagandą i zagrożeniami informacyjnymi, są m.in.: New York Times, USA Today, Wall Street Journal, Washington Post, NPR, MSNBC, CNN, Al Jazeera, CBS czy radio BBC. Przed dołączeniem do GMF spędził ponad 10 lat pracując w telewizji oraz branży filmowej, w tym dla Cartoon Network oraz jako scenarzysta dla wytwórni Warner Brothers. W jego życiorysie jest także praca w Budapeszcie jako redaktora radiowego, w Berlinie jako półzawodowego gracza ligi baseballa oraz w Moskiwe jako stażysty w Ambasadzie USA w dziale Spraw Publicznych. Ma również tytuł licencjata w obszarze telekomunikacji ze specjalnością radio, telewizja i film na Northwestern University oraz tytuł magistra w obszarze dyplomacji publicznej na Uniwersytecie Południowej Kalifornii.

Close Menu
Narodowy Instytut Cyberbezpieczeństwa

ul. Nowogrodzka 64 lok. 43
02-014 Warszawa

NIP: 8971786007
KRS: 0000437413